niedziela, 11 grudnia 2016

TURYSTYKA MIEJSKA, CZĘŚĆ DRUGA

Zgodnie z zapowiedzią, dziś ciąg dalszy na temat wypoczynku w dużym mieście. Część pierwszą znajdziecie tutaj.

Odpowiednio spakowani dojechaliśmy i wprowadziliśmy się. Co dalej?

Punkt pierwszy. Urządzanie się...
... czyli zamiana obcego apartamentu w dom. Nie szkodzi, że tymczasowy. Nawet, jeśli przyjeżdżam  tylko na weekend, lubię się normalnie rozpakować i zrobić zakupy. Żadnych otwartych walizek w przedpokoju i stłoczonych w torbie kosmetyków. Chcę przez chwilę poudawać, że tu mieszkam.

Rzeczy w szafie, walizka pod łóżkiem, można mieszkać.
Kuchnia musi być.

Miejsce do pracy też się znajdzie.

 
Punkt drugi. Planowanie.
Miasto ma to do siebie, że właściwie nie trzeba szczegółowo planować swojego pobytu. Zawsze jest co robić. Są muzea, galerie, sklepy, parki, kina, teatry, kawiarnie, puby, restauracje... Trudno się czasem zdecydować, zwłaszcza, jeśli mamy do dyspozycji zaledwie kilka dni (mamy więc pretekst, żeby wrócić). Bardzo lubię leniwe, bezplanowe wypady, bo czuję wtedy, że właściwie NIC nie muszę. Takie chwilowe zawieszenie w czasie i przestrzeni.

Może wstąpimy tutaj?
Albo tutaj?
A może zwyczajnie pójdziemy na... herbatę ;)

Punkt trzeci. Jedzenie i kawa.
Jeśli się wyjeżdża często, trzeba niestety ograniczyć jadanie w knajpach, bo to zwyczajnie za drogo wychodzi. Trzy posiłki dziennie plus deser... no nie da się. "Na mieście" najbardziej lubię jeść śniadania. Pozwalam sobie wtedy na przykład na jajka na bekonie, których normalnie unikam. Ale na wyjeździe dieta się nie liczy, w końcu trzeba mieć siłę na zwiedzanie. No i ze trzy kawy w ciągu dnia, każda w innej kawiarni (najlepiej takiej połączonej z księgarnią). Obiad i kolację mogę spokojnie przygotować sama, żaden problem.

Poranną kawę można wypić kilka razy.

Obiad już ogarnęłam ;)

Punkt czwarty. Zwiedzanie.
Pisałam już, że apartament powinien być niedaleko od centrum. Nie chcę tracić czasu na dojazdy. Wolę chodzić pieszo, a kiedy się zmęczę, zawsze mogę wrócić i odpocząć. Podczas miejskich spacerów czas płynie jakby wolniej, na każdym rogu można odkryć coś nowego lub odwiedzić swoje ulubione "stałe punkty programu", jeśli jesteśmy gdzieś kolejny raz.

Sztuka współczesna w MOCAKu.

Tyle razy przechodziłam obok tej kamienicy, a jakoś nigdy nie zwróciłam uwagi na jej detale.


Punkt piąty. Pamiątki.
Zakup "suwenirów" był niemal obowiązkiem w dzieciństwie (te ciupagi, skórzane wisiorki, kapelusze), a teraz? Narażę się sprzedawcom, ale z polskich wycieczek przywożę głównie książki, bo czy naprawdę ceramiczny Smok Wawelski jest mi potrzebny?

Wszystko dźwigał towarzysz podróży :)

Punkt szósty. Ciuchy.
Last but not least - zawsze cieszy mnie fakt, że zwiedzając miasto można się normalnie ubrać. Żadnych polarów, gore-texów, butów trekkingowych. Ja wiem, że te rzeczy mają swoje określone funkcje i są wygodne, ale w sumie czy architekturę trzeba kontemplować w stroju górskiego ratownika? Poza tym, w zwykłym ubraniu nie wygląda się jak turysta, a więc - jest mniejsze ryzyko bycia okradzionym (czego udało mi się uniknąć nawet w Barcelonie;)).


Tu wersja zimowa.
A tu letnia.

Na tym kończę rozważania ogólne. Szczegóły z konkretnych miast będą innym razem.

CDN








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz