niedziela, 4 grudnia 2016

TURYSTYKA MIEJSKA, CZĘŚĆ PIERWSZA.

Jak już wielokrotnie wspominałam, jestem wielką fanką miast. Zwłaszcza tych tak zwanych "przyjaznych pieszym", bo mimo posiadania samochodu, najbardziej lubię poruszać się właśnie pieszo.

Może to niezdrowe, ale urlop najchętniej spędzam w jakimś dużym mieście. Mniejsze też może być, o ile jest w nim gdzie chodzić. Nie dla mnie domek nad jeziorem pośrodku niczego. W lesie są komary, kleszcze i dziki. Nie, nie, nie. Szum drzew zamienię na skrzypienie stopni  stuletniej klatki schodowej, a jej lekko stęchła woń niech zastąpi mi zapachy natury.

Jedziemy więc do miasta.

W tym wpisie gdzieś w Polskę. Nie ma u nas zbyt wielu dużych miast, a spora część z tych, które są mocno ucierpiała w czasie wojny. Mimo to uważam, że i tak warto je zwiedzić.

A zatem - planowanie.

Po pierwsze - dojazd. Duże miasta mają tę zaletę, że można do nich przyjechać transportem zbiorowym, bo samochód jest wtedy raczej kulą u nogi - za parkowanie najczęściej trzeba płacić, a miejsc postojowych i tak prawie nie ma. Albo nie ma ich wcale, jak nas kiedyś poinformowano ("jeśli państwo mają samochód, to niestety, ale w okolicy nie ma dostępnego parkingu", czyli - róbta co chceta, nie interesuje mnie wasza kupa złomu).

Moim zdecydowanym faworytem jest kolej (bo nie cierpię latać), a zwłaszcza Pendolino ze "strefą ciszy" w wagonie nr 7. Można kilka godzin w spokoju poczytać i nie być świadkiem intymnych rozmów współpasażerów. Osobnik wyłamujący się jest przez innych skutecznie uciszany.

Po drugie - bagaż. Nie wiem, jak to możliwe, ale kiedyś na weekend z jednym noclegiem braliśmy dwie walizki. Nie mieliśmy wtedy laptopa, aparatu i statywu, więc doprawdy nie pojmuję, co było w środku? Teraz na tydzień bierzemy jedną sztukę bagażu na dwie osoby i mieści się wszystko.

Po trzecie - zakwaterowanie. Bardzo lubię apartamenty. Przyjeżdżam, dostaję klucze i wprowadzam się jak do siebie. Przynajmniej na kilka dni.

Idealny dla mnie apartament mieści się w starej kamienicy z ładnym widokiem z okna i ma porządną kuchnię, bo nie chcę jadać kilka razy dziennie na mieście. Okolica musi być w miarę cicha, ale odległość od centrum nie powinna przekraczać 1 km. Nierealne? Ależ skąd. W Krakowie znalazłam apartament spełniający wszystkie powyższe wymagania i w miarę możliwości zawsze staram się go wynająć, kiedy tam jadę.

Ponieważ wpis zaczął się niebezpiecznie rozrastać (co grozi niemożnością przeczytania - takie mamy o tempora i o mores), to mówię w tym miejscu stop i do tematu wrócę za tydzień. A tymczasem kilka zdjęć z naszych wizyt w Krakowie (jeździmy tam na inhalacje, takiego powietrza nie ma nigdzie;)). Zdjęcia niestety robione komórką, bo współautor wyjechał i zabrał ze sobą komputer z całym archiwum :/

Że co? Emocje na bok, historia nazwy ulicy tutaj. A nazwa lokalu???

Jedno z moich ulubionych miejsc, czyli Pawilon Józefa Czapskiego. Tu odsłona letnia.

W środku też jest ciekawie.

Prześwietlone klisze fotograficzne, czyli sztuka współczesna w MOCAKu.
Obowiązkowy punkt programu, czyli zakupy w Lokatorze.

Dawna "Cygarfabryka", a obecnie centrum kultury i rozrywki, czyli ul. Dolnych Młynów. Tu w wersji dziennej, a więc lekko uśpionej, ale jest co robić o każdej porze.

Jak wyżej. Kawa z rogalikiem w takim miejscu smakuje niepowtarzalnie.
I jeszcze zdjęcie wnętrza. Całość klimatem przypomina mi trochę Museums Quartier w Wiedniu,  ale w wersji swojsko nadgryzionej. Muszę tu koniecznie przyjechać latem.

Planty mokre, ale kto by się tym przejmował.
W listopadzie ogródki wciąż działają. Teoretycznie.
Ślad mojego ulubionego rzeźbiarza. Jak to możliwe, że w Polsce znają go nieliczni? Przecież tych rzeźb nie da się przeoczyć.
Ulica Kanonicza z widokiem na Wawel. Jest klimat. Szkoda tylko, że takie kolejki do kas. Takie te ludzie się kulturalne porobiły.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz